Podróż według wielodzietnych niezmotoryzowanych

Podróż komunikacją publiczną z trójką dzieci to całkiem ciekawe doświadczenie. Szczególnie jeśli ta podróż ma trwać prawie cały dzień.

Dzień przed wyjazdem to dzień wielkich przygotowań. Jak wiadomo mam, aż trzy bluzki w które mieszczę się po ciąży. Moje dzieci też nie grzeszą ilością ubrań. Bo i gdzie mielibyśmy je trzymać w naszym małym mieszkanku. Tak więc cały dzień chodziła pralka i suszarka. Powolutku się pakowałam podczas gdy mąż zajmował się starszymi dziećmi poza domem, aby nie przeszkadzały. Wieczorem nasze minimalistyczne bagaże zanieśliśmy do samochodu bliskich znajomych, którzy jechali do tego samego ośrodka co my. Dzięki temu my mogliśmy się ograniczyć do minimum rzeczy przy sobie. Co mimo wszystko było ciężkie. Szczególnie napoje ponieważ pogoda dawała czadu i utrzymywała się na poziomie 30°C. Prowiant na drogę i zapas pieluch dla najmłodszej. Miałam ze sobą na wszelki wypadek książkę do czytania niestety z niewyjaśnionych przyczyn przez trzy dni nawet nie wyciągnęłam jej z torebki.

Nadszedł piątek. To ten dzień. Dzieci oczywiście dzień wcześniej przekonywały nas, że nie są zmęczone i nie muszą iść spać. Pomimo naszych usilnych prób położenia ich spać szaleli i poszli spać jakiś czas po nas.

Wstawaliśmy przed 7. Oczywiście ci co wczoraj mieli energii za całą armię, rano nie reagowali na budzenie. Przerabiany tą sytuację po raz 3578528646646885257437 i nadal nie potrafią nam uwierzyć, że jak nie pójdą wcześniej spać to będą nie wyspani. Wiecie może kiedy dzieci zaczynają rozumieć tą zależność, bo żadne tłumaczenie do nich nie dociera.

Jakoś udało nam się wyjść z domu przed 8. Przed nami jeszcze spacerek z psem do mojej mamy ponieważ w ośrodku nie można przebywać z psem. Więc nasza mała kuleczka trafiła do raju dla psów czyli właśnie do mojej mamy.

Droga na dworzec autobusowy upłynęła pod znakiem pieśni kupisikowej. Tyle lat jestem matką i nadal nie ogarniam co fascynującego jest w słowach kupa, siki i jeszcze kilka innych. Chwała za to, że ulice o tej porze były prawie całkiem puste. Mogłam iść i nie palić się ze wstydu podczas mijania przechodniów. Na to jeszcze przyjdzie czas.

Na dworcu oczywiście tradycyjne pytania. Mama, a kiedy będzie autobus. A ile jeszcze czasu. A długo jeszcze. Mama, ale nam się nudzi. Mama, a kiedy będzie autobus………i tak w kółko przez 10 minut. Serio nie wystarczy, że raz na pytanie odpowiem, koniecznie trzeba pytać co chwilę o to samo.

Jazda autobusem to oczywiście to co lubimy najbardziej. Tam niestety już jadą ludzie którzy, albo nie wytrzymują ze śmiechu albo po prostu dziwnie na nas patrzą. Woreczki przygotowane na wszelki wypadek. Na szczęście obyło się bez korzystania z nich.

Po godzinie pierwszy etap podróży był już za nami. Nikogo po drodze nie zgubiliśmy. Wszyscy czuli się stosunkowo dobrze.

Mamo, ale my głodni jesteśmy. No tak. Przegłodziłam ich trochę. Mamo my chcemy do maca. Byłam na to gotowa. Całkiem niedawno zaakceptowałam żywienie w macu. A właściwie tylko zestaw Happy meal. Ale nie w każdej postaci. Nie mogę patrzeć na ich frytki. Zamiast tego moje dzieci dostają jogurt. Ba, nawet ja wolę taki zestaw. Te kanapkę na biedę da się zjeść chociaż pod tym względem to jednak wolę hot dogi z żabki.

Dzień dziecka to był. Baloniki były. Pani, ale my zaraz pociągiem jedziemy, te balony to będzie masakra w podróży. A potem jeszcze autobus. Nie, błagam, to nie na moje nerwy. To ja może dam jeszcze nie nadmuchane? Nadmuchają państwo dzieciom na miejscu. Kochana kobieta, taka wyrozumiała 💖

W zasadzie po posiłku można by iść na peron czekać na pociąg. Ale to jest podróż z dziećmi. Więc pora odwiedzić toalety. Na PKP cena z kosmosu. No to powrót do Avenidy. Niespodzianka – dzieci weszły za darmo. Pokój do zmiany pieluchy niczego sobie. Tylko teraz gazu bo trzeba wrócić na PKP i znaleźć peron. Pierwszy raz tam byłam w roli pasażera wsiadającego. Zawsze wydawało mi się to prostsze. Ale nie z trójką dzieci gdzie prawie każde chce w innym kierunku iść. Dobrze, że na takie sytuacje miałam męża. Tylko musiałam go nie zgubić gdzieś za sobą 😂

Wow, mamo jesteśmy w podziemiach. Zachwyt w oczach dzieci bezcenny.

Jest odpowiednie wyjście, jest odpowiedni peron. Nawet znalazłam odpowiedni tor. Stoję i czekam i nic. Pytam ludzi. Oni też czekają. Uffff, znaczy nie przegapiłam. Dzieci się niecierpliwią. Rodzice też mają dosyć. Wika śpi. Chociaż jedna osoba nie narzeka.

W końcu słyszymy ogłoszenie. Dzieci oczywiście nie pojmują powagi sytuacji. Dalej narzekają i nie rozumieją, że rodzice chcą coś usłyszeć. Pociąg podjedzie. Spóźniony. Na zupełnie inny tor. Wagony oznaczone tak, że klękajcie narody. Znaleźć swój wagon i nie zgubić męża i dzieci to ogarnianie przestrzeni level hard.

Daliśmy radę.

Miejsca no cóż, rozdzielili nas. Ale my to pikuś. Ja dwójka dzieci, mąż jedno i możemy podróżować. Mniej szczęścia miała pewna pani, która siedziała ze mną, a jej dziecko z moim mężem. Więc jak tu się nie zamienić skoro Wika i tak podróżuje na moich kolanach, więc te cztery miejsca nam wystarcza.

Podróż dwugodzinna. Dzieci skupione na widok za oknem. Pierwszy raz jadą pociągiem. Wszystko takie ciekawe i fascynujące. Poza akcją zmiana pieluchy nie było żadnych nieplanowanych atrakcji. Aż nie mogę w to uwierzy. Mam idealne dzieci. Ostatnie pół godziny obserwowali punkcik na telefonie pokazujący jak jedziemy. Chwała temu co wymyślił GPS w telefonie. Nawet nie wiedziałam, że obserwowanie przemieszczającego się punkcika może być takie absorbujące.

Stacja Sieradz. Wysiadamy.

Upał taki, że pot po plecach spływa. Dzieci same nie wiedzą czego chcą.

Kierujemy się na dworzec autobusowy. Zajmuje to niecałą godzinę. Znajdujemy drogę miedzy blokami. Piękny deptak. Zero ulicy i samochodów. Można dzieci samopas puścić i się niczym nie martwić. W między czasie odwiedzamy owadzi market i kupujemy w promocji album do naklejek które zbierają wszystkie dzieciaki.

Na dworcu mamy jeszcze trochę czasu. Starsza pani karmi ptaki. Obserwujemy tajemne życie zwierząt. Nie no, całkiem codzienne. Jeden ptak zjada wszystko i nie dopuszcza drugiego, wychudzonego. Ot, taka tam natura, selekcja naturalna czy coś. Był pretekst żeby z dziećmi na ten temat porozmawiać.

Autobus podjeżdża. Lekko spóźniony, ale już nic mnie nie dziwi. No dobra, zdziwiło mnie że dzieci jadą na bilet normalny. W końcu u nas są ulgowe dla szkolniaków i przedszkolaków.

Jest już prawie 15. Dzieci padają z nóg. Jest gorąco. Pada deszcz i znów wychodzi słońce. Samochodem to 20 minut. Autobus jedzie na około 40. Dzieci już śpią. Cisza, spokój. Nikt nie miałczy.

Ta radość nie trwała wiecznie. Dzieci trzeba obudzić zanim będziemy wysiadać. Nic na nich nie działa. Udaje się ich rozbudzić dopiero w ostatniej chwili.

Chwila czasu żeby zorientować się w którą stronę trzeba iść. Coś spierniczyłam konfigurując GPS. Ale spoko, kto jak nie ja. GPS pokazuje nam jeszcze 40 minut spacerku.

Tiaaaaa, spacerku z dziećmi które zasnęły w autobusie.

No więc, człapaliśmy powoli, bo chodzeniem tego nazwać się nie dało. W połowie drogi po prostu usiedliśmy na chodniku. Zjedliśmy ostatnie tosty, dopiliśmy ostatnie resztki wody. Pełna mobilizacja. Pokonaliśmy ostatnie kilka metrów.

Eureka!!!!

Ośrodek!!!!!!

Zbawienie!!!!!!!!

Przeżyliśmy to jakoś.

Pobyt zaczęliśmy od rzucenia się na łóżka. Szybka regeneracja. Jak tylko przyjechały nasze bagaże to prysznic.

Dzieci w zastraszająco szybkim tempie się zregenerowały.

Największym szokiem był brak czajnika. Ratowaliśmy się wodą z kranu. Nieskromnie powiem, że u nas w kranie jest smaczniejsza.

Podczas wieczornej integracji dowiedziałam się, że jakieś 15 minut drogi mamy do sklepu. Nikt nie wie w jakich godzinach jest otwarty, ale przecież jak pójdę rano przed śniadaniem to chyba będzie już można coś kupić.

No więc co robi rano o 7ej matka trójki? No wiadomo przecież, że idzie do sklepu z najmłodsza gwiazda w rodzinie. Jest jeszcze dosyć chłodno. Przynajmniej w drodze do sklepu.

Kiedy dotarłam do celu miałam ochotę wykupić wszystkie niezdrowe wysokocukrowe napoje z mnóstwem konserwantów i innych śmieci. Kupiłam więcej niż zmieściło mi się do siatki.

Wracałam obładowana jak wielbłąd. Słońce grzało coraz mocniej. Jakiś tubylec zachwycał się moją urodą i całował po rękach. W głowie szybko odświeżyłam sobie wszystkie metody samoobrony, które przyswoiłam sobie na treningach. Na szczęście nie musiałam sprawdzać skuteczności mojej nauki.

Pot spływał mi po plecach, przyspieszyłam kroki. Minęłam jakiegoś faceta który uznał, że godzina 7 rano w sobotę to najlepszy czas na bieganie.

Sobota to cudowny dzień.

Ja odświeżałam wiedzę z zakresu noszenia dzieci w chuście. Mąż siedział i się nudził. Dzieci biegały jakby były napędzane energią jądrową. Położyć ich spać to jakaś masakra. Ich silniki odrzutowe działały na najwyższych obrotach.

Niedziela to czas pożegnań.

Ten wyjazd nie udałby się bez pomocy dwóch rodzin z wielkimi sercami. Użyczyli samochodów, kiedy nie było dla nas innej opcji. W niedzielę przez Burzenin nic nie przejeżdża.

Nasze bagaże i ojciec całej ekipy pojechali na dworzec do Sieradza jednym autem. Ja z całą trójcą jechałam drugim autem zaopatrzonym w odpowiednie dla wszystkich foteliki.

Okazało się, że jazda autem zajmuje o połowę mniej czasu niż autobusem. Niestety ten dzień był gorszy dla naszych żołądków. Dzięki temu dowiedziałam się, że jak dziecku jest niedobrze można zatrzymać auto i zrobić przerwę. Żyję tak wiele lat i jeszcze nikt tego dla mnie nie zrobił. Całe życie się męczyłam i zwykle nawet otwarcie okna nie było możliwe bo przeciąg, bo zawieje mnie lub kogoś innego, bo klima i jeszcze wiele innych bo… A tutaj ktoś kogo spotykam chyba drugi raz w życiu wykazuje się wobec nas taką empatią 💖 (dziękuję za to ogromnie)

Oczekiwanie na pociąg zajęło nam jakieś półtora godzinki. Dzieci doszły do siebie. Cierpliwie czekały. Był czas na gadanie sobie. Kruszynka wyspała się.

Miejsca w pociągu te same co wcześniej. Tylko ludzi jakby więcej. Klima chyba nawaliła. Upał taki, że znowu pot po plecach spływa. Dzieci zaczynają wariować. Dochodzi palenie się ze wstydu.

Wymyślamy co się da żeby gadali o czymś innym niż kupa. W czasie karmienia małej gwiazdy zerkam sobie na Facebooka. Okazuje się, że pobliskie miejscowości dzień wcześniej zalało. Właśnie ulewa zalewała nasze miasto. Jakiś autobus nie wyrobił na rondzie i sobie na nim zaparkował w poprzek. Patrzę na te nasze letnie ubiory zupełnie niedostosowane do chodzenia w deszczu. Nie ważne. Trzeba najpierw zapanować nad huraganem w pociągu.

Już nawet nie działa kropka w gpsie pokazująca gdzie w danej chwili jesteśmy. Pada decyzja, że odpuszczamy obiad w macu. Bo musielibyśmy na autobus dwie godziny czekać. No chyba, że pociąg będzie miał jeszcze większe opóźnienie to wtedy i tak brak szans na szybki powrót.

Wysiadając z pociągu mieliśmy tylko kilka minut, żeby przemieścić się na dworzec PKS na autobus do domu. Nie przeszkadzało to najmłodszej na zwymiotowanie na mnie. Tak. Okazuje się, że najmłodsza również odziedziczyła po mamie problem z jazdą.

Tak więc szybko obtarłam się chusteczkami i szalony bieg, jakby od niego miało zależeć co najmniej nasze życie. Robimy zgrabny slalom między różnymi podróżnymi. Czemu ich jest tak dużo. Próbuje zbiec schodami ruchomymi. Mąż za mną. Jego pytanie – ile jeszcze czasu. 2 minuty odpowiadam. Robi się przejście. Życzliwi ludzie się ściaśniają. Przebiegamy całą ekipą. Wbiegamy na perony. Szybko rozpoznaję nasz autobus na samym końcu. Biegniemy już ostatkiem sił. Nogi powoli odmawiają posłuszeństwa. Wbiegamy kiedy kierowca planuje zamknąć drzwi.

Kupuję bilety. Cały taki długi paragon dostaje. Wiecie 5 osób, trochę tego drukowania jest. Zaczynam łapać oddech. Ostatkiem sił padam na siedzenie. Jeszcze godzina i będziemy w domu. Przynajmniej w naszej miejscowości. Dzieci śpią wyczerpane. Też bym chciała. Wymieniamy się z mężem opieka nad najmłodszą, żebyśmy oboje mogli na chwilę zamknąć oko.

Kiedy już się zbliżamy do Śremu umieram powoli z głodu. Analizuje co zostawiłam w lodówce przed wyjazdem. Dochodzę do wniosku, że zrobienie z tego czegokolwiek do jedzenia zajmie za dużo czasu. Korzystając z pewnego portalu internetowego zamawiam jedzenie na konkretną godzinę, wstępnie przeze mnie przewidzianą na nasze pojawienie się w domu.

W Śremie świeci słońce. Po ulewie zostały tylko kałuże

Przychodzi olśnienie. Pies. Kto i kiedy go odbierze. Po wspólnej analizie decydujemy, że najszybciej będzie jak mąż wysiądzie na wcześniejszym przystanku i odbierze czworonoga ze spa. Tak więc zostałam sama w autobusie z trójką śpiących dzieci mając około 3 minut na obudzenie ich. W ostatniej chwili zaczyna do nich docierać co mówię. Starszy jako tako dochodzi do siebie. Młodszy ryczy że nie ma siły.

Mam przed oczami swoje zmęczenie, na plecach ciężką torbę, na ramieniu w chuście kolkowej córeczkę i jęczącego czterolatka. Widzę jak się z nim użeram i wracamy 40 minut zamiast 15 i mam zszarpane nerwy.

Decyduje się na inne rozwiązanie. Poniosę go. Ten kawałek dam radę. Będę szybciej w domu. Jedna i druga wersja zakłada, że ludzie będą gapić się na mnie jak na debilkę. Więc co za różnica. Tak więc idę jak ten wielbłąd obładowana. To tylko kawałek, pocieszam sama siebie. Zaraz rzucę się na łóżko, zdejmę z siebie te spocone i orzygane ciuchy. I jakiś miły pan przyniesie mi jedzonko, ciepłe, gotowe do spożycia. Kto jak nie ja. No muszę dać radę.

Jesteśmy już pod klatką schodową. Tłumaczę synowi, że po schodach musi wejść sam. Że jak go wniosę to mi chyba kręgosłup pęknie. Zrozumiał. Dał radę. Wszyscy daliśmy.

Własne łóżko, własny prysznic, własne czyste ubrania, własny pies skakajacy z radości. I miły pan z obiadem. Wszystko w idealnej chwili. Teraz można położyć się spać. Albo nie. Przecież wczesna pora jest. Dzieci się zregenerowały. Wspólnie obejrzeliśmy jeszcze bajkę. No teraz to już trzeba iść spać. Rano szkoła, przedszkole, męża praca.

I w sumie czasami marzę o samochodzie. Ale o czym bym wtedy pisała, co byśmy potem wspominali? Kocham te nasze wyjazdy. Ten haos, igranie z czasem, adrenalinę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.